niedziela, 21 października 2018

Jesień w Beskidzie Sądeckim, czyli kolejny odcinek GSB

W poszukiwaniu złotej jesieni w Beskidzie Sądeckim.

Trasa: Rytro - Przehyba - Radziejowa - Niemcowa - Kordowiec - Rytro


W dzisiejszej odsłonie wycieczka, która odbyła się 12.10.2018.
Korzystając z powoli już przemijającym czarem złotej jesieni postanowiłem podzielić się wrażeniami i zdjęciami z tego wyjazdu.
Baza start-meta znajdowała się w miejscowości Rytro.


Początek wędrówki zaczął się trochę późno jak na jesienną porę bo ok. 9:30.

Na dodatek już na samym początku szlaku szlaban opuścił się tuż przed Naszymi (ja i Marta) nosami i trzeba było poczekać, aż PeKaPe łaskawie się przetoczy.

Pierwotnie trasa miała przebiegać zgodnie z załączoną mapą, jednak na rozejściu szlaku pieszego i narciarskiego (ok. 4km od startu Wielka Roztoka Ryterska - Pod Gałką) z uwagi na dość znaczne błotko na szlaku pieszym zdecydowaliśmy się na wariant narciarski przez Halę Konieczną.

Trasa: Rytro – Rytro | mapa-turystyczna.pl
Na początku trasy idziemy drogą asfaltową. Po drodze mijamy ścieżki edukacyjne i futrzastych przyjaciół wypasających się pod bacznym okiem pieska wersji Podhalańskiej.




Następnie "Stary kamieniołom", gdzie pod wiatą robimy krótką przerwę na bułkę i ciepłą herbatę z sokiem malinowym - idealny napój nawet na pogodny dzień jak wtedy mieliśmy.
Po ok. 6,5km dochodzimy do rozdroża Borsuczyny 600m. n.p.m. gdzie szlak zaczyna szybciej nabierać wysokości, wg szlaku mamy przed sobą 7km na Przehybę.
Cała trasa przez las zdumiewa Nas jesiennym krajobrazem, istnym szaleństwem barw liści w objęciach słońca i na tle niebieskiego nieba.








Po paru km wychodzimy z lasu wchodząc na Halę Konieczną.




Z Hali Koniecznej już niedaleko do dojścia do pieszego szlaku niebieskiego, skąd dalej udajemy się do Schroniska PTTK na Przehybie.


W Schronisku dorzucam pieczątki do książeczki z Beskidzkich szlaków, uzupełniamy kalorie i rozpoczynamy trasę Głównego Szlaku Beskidzkiego na odcinku Przehyba - Rytro.
Kierując się na Radziejową na horyzoncie pojawiają się wierzchołki Tatr Bielskich, niestety w ten dzień tylko tyle było Nam dane zobaczyć.

Idąc dalej mijamy Złomisty Wierch, gdzie opodal, zimą wyszedłem na szlak po kilku godzinach błądzenia poza szlakiem w śniegu po kolana. Może kiedyś opiszę jak do tego doszło.

Kierując się ku Radziejowej dochodzimy do rozejścia a raczej obejścia Radziejowej gdyby ktoś nie miał ochoty się wspinać. Dodatkowo jest informacja o zamkniętej wieży widokowej, jednak kierunki do wieży ciągle tam się znajdują.

Na szczycie najwyższej góry Beskidu Sądeckiego robimy krótki odpoczynek na jedzenie plus zdjęcia i ruszamy dalej na szlak bo czas zapowiada się nieciekawy i końcówkę szlaku będziemy kończyć już po zachodzie słońca.


Przy rozejściu pod Wielkim Rogaczem idziemy w kierunku Niemcowej.

Mimo coraz niższemu słońcu krajobraz ciągle Nas zachwyca kolorami.

Schodząc coraz niżej zaczynamy napotykać na domki w lesie i poza nim.
Droga do Rytra nie chce się tak łatwo skończyć, i nawet gdy już widzimy Rytro, to ciągle jesteśmy powyżej zamku w Rytrze.
Na samym końcu szlak ostro biegnie w dół między prywatnymi domami, gdzie przy każdym domu wita Nas piesek z donośnym szczekaniem nie zawsze będąc na łańcuchu. Zaczyna się robić ciemno na szczęście droga już prosta choć dość stroma.
Na parking przy PKP przychodzę już o zmroku na dowód fotka pod dworcem.

Na koniec Naszej wędrówki kierujemy się jeszcze do restauracji "Willa Poprad" @willapoprad na regionalne dania (proziak i barszcz czerwony z pierogami z mięsem z jelenia).
Dzięki uprzejmości personelu restauracji zyskałem też potwierdzenie w książeczce GOTu w postaci pieczątki.

Podróż w Beskidy na jeden dzień jesienią na pewno trzeba zaczynać wcześniej. Na szczęście plan został wykonany, kolejny odcinek GSB można odhaczyć i planować kolejne. Znaleźliśmy również to złoto, którego oczekiwaliśmy w tym roku dlatego kolejne ponure dni jesieni już nie będą takie dobijające. I wszystko byłoby super gdyby nie to, że 2 dni po tej wędrówce miałem biec w półmaratonie w Krakowie. Spokojnie, 21km udało się pokonać i o dziwo nogi i stopy nie bolały.
Dziękuję za pozostanie do końca relacji, jeśli się Wam podobał ten wpis to możecie skomentować ciepłym słowem, każdy sygnał od Was mile widziany.
Do zobaczenia na szlaku lub przy kolejnym wpisie na blogu.


czwartek, 18 października 2018

Recenzja książki „Gór Fanka – Moje ABC w skale i lodzie” autorstwa Anny Czerwińskiej.

Recenzja książki „Gór Fanka – Moje ABC w skale i lodzie” autorstwa Anny Czerwińskiej.



Książka ta opowiada o wspaniałej fascynacji górami, ich zdobywaniem i pokonywaniem kolejnych etapów kierujących w te najwyższe góry czyli Himalaje.
Ta pozycja jest pierwszą z serii książek „Gór fanka”. Ich treść wzięła się z wywiadu (rozmowy) autorki (rocznik 1949) z Romanem Gołędowskim przy piwku, a z racji obszernego materiału i mnóstwa wspomnień konieczne było rozbicie dorobku górskiego na kilka części.
Pierwsza część zawiera 3 etapy z górskiego życia autorki: Tatry, Alpy i Gasherbrumy ‘75 (Himalaje).
Historie w niej opisywane mają miejsce w większości w latach ‘70 XX wieku.
Autorka w tej książce opisuje swoje początki miłości do gór, gdy po obeznaniu się z turystycznymi, znakowanymi szlakami postanowiła zdobywać drogi taternickie przeznaczone do wspinaczki skałkowej.
Początki ze względu na braki sprzętowe były trudne, a dodatkowo w owych czasach kobiety były zupełnie inaczej postrzegane niż obecnie, co w książce jest doskonale przedstawione. Kobiety musiały udowadniać, że też potrafią zdobywać góry, szczyty, trasami niegorszymi niż mężczyźni. Kolejną barierą był problem z przekraczaniem granic Państwa, które nie było tak swobodne jak teraz i żeby wybrać się w Alpy czy Himalaje  trzeba było zaistnieć robiąc imponujące nowe trasy, coraz trudniejsze i coraz bardziej niebezpieczne.
W książce dużo jest nazewnictwa, zwrotów czy opisów przedstawianych w sposób fachowy lub żargonem używanym pośród wspinaczy, co sprawia pewne trudności podczas czytania dla czytelnika nie związanego z terminologią wspinaczkową.
Ciągi zdarzeń w książce nie są ułożone chronologicznie przez co czasem można stracić orientacje, w którym roku dzieje się akcja. 
Dużym plusem książki są zdjęcia zarówno wycinków z gazet z artykułami o osiągnięciach autorki, odręcznie rysowanych mapek przejścia jak i kolorowych zdjęć z górskich wypraw.
Jest to również opowieść o przyjaźniach, znajomościach i relacjach międzyludzkich na górskim „szlaku” niejednokrotnie w ekstremalnych warunkach kiedy to wychodzi prawdziwe oblicze człowieka.
Znajdziemy tam również opisy tragicznych, przykrych i niebezpiecznych sytuacji z jakimi autorka zmagała się zarówno w górach jak i w życiu osobistym.
Książkę tą mogę spokojnie polecić osobom, którzy podobnie jak autorka czuje się fanem gór.
A pod linkiem recenzja samej autorki:



czwartek, 11 października 2018

Bies i Czady, czyli 3 dni wędrówki w Bieszczadach


Bies i Czady, czyli 3 dni wędrówki w Bieszczadach
(25-27.09.2018).


Dzień 1.

Wyjazd w kierunku Bieszczad nastąpił ok. 8 rano. Można było trochę wcześniej ale wyspać się też była potrzeba, szkoda byłoby usnąć za kierownicą.
Obrana trasa tym razem trochę inna niż zazwyczaj, nie ma to jak przygoda na odkrywaniu nowego skrawku lądu a raczej asfaltowej drogi.
Po drodze mijałem takie miasta jak Jasło, Krosno, a następnie w Miejscu Piastowym skręciłem na Duklę a później na Komańczę, i dalej przez Cisną, Wetlinę i Brzegi Górne skąd rozpoczęła się wędrówka w kierunku Chatki Puchatka.
Po opłaceniu parkingu i wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego obraliśmy (ja i Marta) kierunek na Połoninę Wetlińską szlakiem czerwonym (kawałek Głównego Szlaku Beskidzkiego)-godz. 11:42.

Po kilkuset metrach dostrzegliśmy owoce pogody jaka była tam kilka dni wcześniej. Mokre i błotniste szlaki zmuszały do ostrożniejszego stawiania każdego kroku.



Pogoda w tym dniu Nas nie rozpieszczała, wilgoć wisiała w powietrzu a chmury tańcowały po niebie.
Po wyjściu z granicy lasu na Połoninę widoczność zaczęła ograniczać mgła, na szczęście było jeszcze widać szlak i ścieżkę prowadzącą do Chatki.
Na samym grzbiecie Połoniny do złych warunków atmosferycznych dołączył mocny wiatr, dlatego długo nie podziwialiśmy schronu z zewnątrz tylko weszliśmy ogrzać się i nabrać sił na dalszą wędrówkę.



Wchodząc do środka przeżyłem lekki szok (choć wiedziałem, że tam są warunki specyficzne), pełno ludzi i ciemno no i … nie ma lodówki 😊.

Po potwierdzeniu swojej obecności w Chatce Puchatka w postaci pieczątki i zakupie 1szt. kasztanka wyszliśmy na zewnątrz. Tam nie dość, że widoków żadnych nie było to dodatkowo zrobiło się zimno i zaczął sypać lekki śnieg. Tak więc cofnęliśmy się z powrotem do Chatki.
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy się rozdzielić ja poszedłem dalej szlakiem czerwonym w kierunku Przełęczy Orłowicza, Marta zaś postanowiła zejść żółtym szlakiem do drogi i później po samochód. Umówiliśmy się w Wetlinie w bliżej nie określonym miejscu.




Idąc Połoniną niejako pod prąd Głównego Szlaku Beskidzkiego nadałem sobie ostrego tempa, żeby zejść o w miarę przyzwoitej godzinie. Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie raz słońce, raz śnieg, do tego wiatr, ciemne chmury.










Po dotarciu do Przełęczy Orłowicza czas był dobry i aż kusiło podejść jeszcze na Smerek, który był na wyciągnięcie dłoni a pieszo jakieś 20 minut w jedną stronę.


Jednak postanowiłem schodzić do Wetliny (PKS). Mimo kilku moich wizyt w latach szkolnych z rodzicami w Wetlinie i Bieszczadach, nie miałem pojęcia, w którym miejscu wyjdę z tego szlaku.









Jak się później okazało doszedłem do drogi zaraz obok Chaty Wędrowca, w której Marta czekała na mnie z samochodem. Po zjedzeniu ostrej zupy Baraninówki (nazwa jak wysoko % alko, baran zalany spirytusem) udaliśmy się w kierunku Ustrzyk Górnych na kwaterę „Noclegi z Żarełkiem”.

Na kwaterze dostaliśmy pokój na piętrze bez ogrzewania za co otrzymaliśmy rabacik. Jednak na dole był kominek, który skutecznie ogrzewał i nasz pokoik. Wychodzenie po schodach na kwaterze było dość ryzykowne i trzeba było uważać na głowę.
Pierwsza noc minęła szybko, zmęczenie z całego dnia skutecznie Nas powaliło do spania.

Dzień 2.


Pobudka jak na urlop o nieludzkiej godzinie 6:00, ale żeby wykorzystać cały dzień i zrobić porządną trasę trzeba było zacisnąć zęby, zewrzeć pośladki i ruszyć tyłek na szlak.
Poranek przywitał Nas zamarzniętymi szybami w samochodzie, cóż taki mamy klimat.



Na ten dzień wybraliśmy trasę wokół Tarnicy. Start z miejscowości Wołosate w kierunku Przełęczy Bukowskiej, później na Rozsypaniec, Halicz, przejście pod Kopą Bukowską, Przełęcz Goprowców, Tarnicę i zejście do miejscowości Wołosate.
Żeby zaoszczędzić trochę czasu postanowiliśmy na początek szlaku podjechać autem, co i po całym dniu wędrówki również okaże się zbawienne, zwłaszcza że odcinek po asfalcie do Ustrzyk Górnych z Wołosatego zaliczyliśmy rok temu.
Tego dnia pogoda miała być bardziej łaskawa niż dzień wcześniej, czego obraz uzyskaliśmy już po wyjściu z auta. Tak mnie zauroczył ten widok, że przy kupnie biletów wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego zapomniałem wbić sobie pieczątkę do książeczki. Po dobrych kilkuset metrach jednak przypomniałem sobie o tym i trzeba było się wracać – jak to Pani powiedziała „dobrze, że nie z połowy szlaku”. Po wbiciu pieczątki trzeba było nadrobić stracony czas, dobrze że było chłodno to szybko się nie zgrzałem.
Trasa w tym kierunku przebiega łagodnie i jeśli miałbym jeszcze raz tędy iść to wybrałbym odwrotną konfiguracje. Zejście po schodach z Tarnicy jest bardziej męczące niż wchodzenie.
Sporą część trasy pokonujemy w scenerii jak z parku, zwłaszcza że asfalt ciągnie się dość długi kawałek a utwardzona droga jest aż do samej przełęczy Bukowskiej.




Przed ową Przełęczą znajduje się miejsce westchnień każdego turysty gdzie w ciszy i spokoju oraz pod zamknięciem można zrzucić z siebie co nieco nadbagażu.
Na Przełęczy Bukowskiej szlak skręca w lewo, ale idąc prosto dochodzimy do granicy Państwa ale i fajnego punktu widokowego. Aczkolwiek ten sam widok można ujrzeć idąc dalej w stronę Halicza wystarczy się odwrócić.






Przełęcz Bukowska oprócz terenowego toj-toja, oferuje również deszczochron gdzie można przysiąść i nabrać sił.
Po długim odcinku spokojnego podejścia pośród drzew zaczynamy się „wspinać” najpierw na Rozsypaniec, którego tabliczki chyba nie ma, a później na Halicz. Nabieranie wysokości odsłania nam wspaniałe widoki na górki te Polskie i te Ukraińskie. Niestety trzeba się też oglądać za siebie bo w tyle również pokazują się urokliwe pejzaże górek i pagórków.









Idąc połoniną w stronę Halicza mocne podmuchy wiatru dają się we znaki, ale dla takich widoków warto by wiatr nas przeleciał.
Na szczycie Halicza wspaniałe widoki Bieszczad również tych Ukraińskich, ale jest i Tarnica a w oddali jedzie pociąg jak się później okazało po stronie Ukraińskiej tuż przy granicy biegnie linia kolejowa. Z drugiej strony na horyzoncie między górkami odsłaniają się kręcące wiatraki (możliwe, że z okolic Przemyśla).






Po krótkim postoju na zdjęcia i małe papu idziemy dalej. Chowając się na zbocze Połoniny wiatr nie jest już taki uciążliwy i można w spokoju podziwiać widoki Halicza, którego zostawiamy w tyle coraz dalej i dalej.





Dochodząc do Przełęczy Goprowców kusi by iść w drugą stronę na Krzemień i Bukowe Berdo, jednak góry nie uciekną a na kwaterę czas wracać. Przed Nami ostre i męczące podejście na Przełęcz pod Tarnicą.



Robiąc trasę wkoło Tarnicy nie można nie wejść i na Królową Bieszczad Polskich, jak i na szczyt zaliczany do Korony Gór Polski.
Z uwagi na wiatr na szczycie Tarnicy zrobiliśmy parę zdjęć uzupełnili płyny i węglowodany i można było ruszać w dół.



Zejście z Tarnicy, wyłożone niby schodami jest dość ostre i daje w kość zwłaszcza kolanom a mi tego dnia również i stopy. Z powodu zawiązania butów wysoko ponad kostkę, po powrocie na kwaterę okazało się, że podbicie stopy mi spuchło, dobrze że mieliśmy maść na takie sprawy.
Tracąc na wysokości zaczęliśmy wchodzić w las, który nie wyglądał tak magicznie jak rok temu ale zieleń też ma swój urok.


Dobrze, że mieliśmy samochód w Wołosatem, bo nogi mogłyby nie dać rady jeszcze kilka km po tym asfalcie. W dodatku pakując się do auta podszedł turysta, nieśmiało pytając czy mógłby z kolegami z nami się zabrać. Po krótkim namyśle stwierdziliśmy, że tylko jak zniosą te ciasne pomieszczenie w Yaris’ce to zapraszamy. Dowieźliśmy ich tylko do Ustrzyk Górnych za co okazali swoją wdzięczność w postaci papierowego środka płatniczego.
Tak wyczerpujący dzień trzeba było zakończyć obfitym posiłkiem regeneracyjnym z dużą ilością kalorii. I tak na kwaterze Właścicielka przygotowała Nam pyszną zupę ogórkową a na drugie, danie regionalne o nazwie Knysze. Nadzienie podobne do tego w pierogach ruskich a schowane było w cieście, które przypominało to z pączków czy oponek. Jakby już kalorii było Nam mało to następnie udaliśmy się do Restauracji? Pod Caryńską na ciastko (szarlotka), lody i dla mnie gorąca czekolada z bitą śmietaną.

Po takiej uczcie pozostało tylko iść pod prysznic i do spania.

Dzień 3.

Niestety dzień ostatni więc trzeba było się spakować i opuścić kwaterę. Z tej racji wyjście na szlak było niezbyt wczesne, zwłaszcza że postanowiliśmy podjechać samochodem na Przełęcz Wyżniańską i zostawić tam samochód na parkingu. Bo może to kogoś zdziwi ale tuż przed wjazdem na parking gdzie były postawione znaki zakazu zatrzymywania i postoju zatrzymał się samochód i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że rejestracja wskazywała na podtarnowską miejscowość KTA.

Na parkingu opłaciwszy wszystkie opłaty, potwierdziłem swoją wizytę kolejną pieczątką oraz spytałem Pana w budce jaka dziś pogoda będzie, Pan z kiepską miną nie wróżył zbytnich rewelacji. No cóż mógł chociaż skłamać i dać Nam nadzieję na odrobine słońca, grunt, że nie padało.
Plan na ten dzień obejmował odwiedzenie Bacówki pod Małą Rawką (kolejna pieczątka), Małej Rawki, Wielkiej Rawki i Krzemieńca, gdzie znajduje się trójstyk granic Polski, Słowacji i Ukrainy.
Udając się w kierunku Bacówki Pod Małą Rawką nie sądziliśmy, że dojście tam zajmie Nam tak mało czasu i nie będzie zbyt męczące. Mimo wszystko wstąpiliśmy zjeść szybkie 2 śniadanie. W Bacówce jak zawsze z rana leniwe wstawanie i wszechobecna krzątanina nocujących tam turystów i kota (to chyba maskotka w niejednym schronisku).

Po wyjściu z Bacówki udaliśmy się zgodnie ze szlakiem na Małą Rawkę, pokonując dość ostre podejścia w bukowym lesie.



Wychodząc coraz wyżej, drzewa ustępują miejsca jarzębinom, które straciły już wszystkie liście a zostały tylko same owoce.

Idąc tunelem pośród jarzębin z tyłu odkrywa się widok na Połoninę Caryńską. A przed Nami powoli wyłania się słupek z tabliczką, że oto jesteśmy na Małej Rawce 1267 m. n.p.m.

Z racji, że szczyt jest na odsłoniętej połoninie, wiatr skutecznie nas zniechęcił do dłuższego przebywania na tym szczycie więc poszliśmy dalej. Na szczęście po chwili szlak znowu chowa się do lasu i można trochę odpocząć od męczącego wiatru.
Podejście na Wielką Rawkę znajduje się na jednej ze ścian połoniny, na której tak nie wiało ale już na grzbiecie wiatr znowu dał o sobie znać. Najpierw mijamy monument znajdujący się na szczycie, dopiero kawałek dalej na rozejściu szlaków znajduje się tabliczka o szczycie Wielkiej Rawki 1304 m. n.p.m.

Kolejny etap zaliczony więc idziemy dalej w kierunku Krzemieńca. W tym celu musimy zejść do dolinki i iść wzdłuż granicy Polsko-Ukraińskiej by następnie wspiąć się na szczyt Krzemieńca 1221 m. n.p.m.





Sam trójstyk położony jest pośrodku lasu, więc można tam usiąść i zregenerować siły, coś zjeść i napić się ciepłej herbaty z sokiem malinowym.
Po pamiątkowych zdjęciach z 3 państw można wracać tą samą trasą.





Idąc połoniną z Wielkiej Rawki w dole widać jakby nadchodziła deszczowa chmura, z której tam już pada – na szczęście nas nie dopadła.
Schodząc mijamy jeszcze wielu turystów, którzy zmierzają w kierunku Rawek więc pozostaje im dodać otuchy i sił serdecznym „Cześć”.
Zbliżając się do parkingu na niebie pokazuje się okno pogodowe, które oświetla wybrane rejony Bieszczad.





Po dotarciu do samochodu trzeba się przygotować do dalszej podróży tym razem samochodem.
W drodze powrotnej postanawiamy zatrzymać się na obiad w Cisnej. Nasze kroki kierujemy do Łemkowskiej Karczmy tuż obok Siekierezady do której również żeśmy zaglądnęli.
Dalsza trasa przebiegała przez Komańczę, Duklę gdzie skręciliśmy na Gorlice a później przez Staszkówkę, Ciężkowice do Tarnowa.
Podczas tego wypadu w Bieszczady udało się zobaczyć sporo nowych rejonów, odkryć malownicze, pełne magii i piękna zakątki Bieszczad. I mimo, że nie udało się Nam spotkać Złotej Jesieni na szlakach jak w zeszłym roku, wyjazd można zaliczyć do udanych, i z pewnością jeszcze nie raz tam zaglądniemy.

Mam nadzieję, że choć parę osób wytrwało do końca tej relacji. Niestety mimo tylko 3 dni na szlaku jest mnóstwo spraw, którymi chciałbym się z Wami podzielić.
Jeśli macie uwagi, piszcie śmiało w komentarzach.
Pozdrawiam








  „Berbeka życie w cieniu Broad Peaku” Pierwsza recenzja po dłuższej przerwie przypadła na książkę o jednym z najwybitniejszych himalais...