Bies i Czady,
czyli 3 dni wędrówki w Bieszczadach
(25-27.09.2018).
Dzień 1.
Wyjazd w kierunku Bieszczad
nastąpił ok. 8 rano. Można było trochę wcześniej ale wyspać się też była
potrzeba, szkoda byłoby usnąć za kierownicą.
Obrana trasa tym razem trochę inna
niż zazwyczaj, nie ma to jak przygoda na odkrywaniu nowego skrawku lądu a raczej
asfaltowej drogi.
Po drodze mijałem takie miasta jak
Jasło, Krosno, a następnie w Miejscu Piastowym skręciłem na Duklę a później na
Komańczę, i dalej przez Cisną, Wetlinę i Brzegi Górne skąd rozpoczęła się
wędrówka w kierunku Chatki Puchatka.
Po opłaceniu parkingu i wstępu do
Bieszczadzkiego Parku Narodowego obraliśmy (ja i Marta) kierunek na Połoninę
Wetlińską szlakiem czerwonym (kawałek Głównego Szlaku Beskidzkiego)-godz.
11:42.
Po kilkuset metrach dostrzegliśmy
owoce pogody jaka była tam kilka dni wcześniej. Mokre i błotniste szlaki
zmuszały do ostrożniejszego stawiania każdego kroku.
Pogoda w tym dniu Nas nie
rozpieszczała, wilgoć wisiała w powietrzu a chmury tańcowały po niebie.
Po wyjściu z granicy lasu na
Połoninę widoczność zaczęła ograniczać mgła, na szczęście było jeszcze widać
szlak i ścieżkę prowadzącą do Chatki.
Na samym grzbiecie Połoniny do
złych warunków atmosferycznych dołączył mocny wiatr, dlatego długo nie
podziwialiśmy schronu z zewnątrz tylko weszliśmy ogrzać się i nabrać sił na dalszą
wędrówkę.
Wchodząc do środka przeżyłem lekki
szok (choć wiedziałem, że tam są warunki specyficzne), pełno ludzi i ciemno no
i … nie ma lodówki
😊.
Po potwierdzeniu swojej obecności w
Chatce Puchatka w postaci pieczątki i zakupie 1szt. kasztanka wyszliśmy na
zewnątrz. Tam nie dość, że widoków żadnych nie było to dodatkowo zrobiło się
zimno i zaczął sypać lekki śnieg. Tak więc cofnęliśmy się z powrotem do Chatki.
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy
się rozdzielić ja poszedłem dalej szlakiem czerwonym w kierunku Przełęczy
Orłowicza, Marta zaś postanowiła zejść żółtym szlakiem do drogi i później po
samochód. Umówiliśmy się w Wetlinie w bliżej nie określonym miejscu.
Idąc Połoniną niejako pod prąd
Głównego Szlaku Beskidzkiego nadałem sobie ostrego tempa, żeby zejść o w miarę
przyzwoitej godzinie. Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie raz słońce, raz
śnieg, do tego wiatr, ciemne chmury.
Po dotarciu do Przełęczy Orłowicza czas
był dobry i aż kusiło podejść jeszcze na Smerek, który był na wyciągnięcie dłoni
a pieszo jakieś 20 minut w jedną stronę.
Jednak postanowiłem schodzić do
Wetliny (PKS). Mimo kilku moich wizyt w latach szkolnych z rodzicami w Wetlinie
i Bieszczadach, nie miałem pojęcia, w którym miejscu wyjdę z tego szlaku.
Jak
się później okazało doszedłem do drogi zaraz obok Chaty Wędrowca, w której
Marta czekała na mnie z samochodem. Po zjedzeniu ostrej zupy Baraninówki (nazwa
jak wysoko % alko, baran zalany spirytusem) udaliśmy się w kierunku Ustrzyk
Górnych na kwaterę „Noclegi z Żarełkiem”.
Na kwaterze dostaliśmy pokój na
piętrze bez ogrzewania za co otrzymaliśmy rabacik. Jednak na dole był kominek,
który skutecznie ogrzewał i nasz pokoik. Wychodzenie po schodach na kwaterze
było dość ryzykowne i trzeba było uważać na głowę.
Pierwsza noc minęła szybko, zmęczenie
z całego dnia skutecznie Nas powaliło do spania.
Pobudka jak na urlop o nieludzkiej
godzinie 6:00, ale żeby wykorzystać cały dzień i zrobić porządną trasę trzeba
było zacisnąć zęby, zewrzeć pośladki i ruszyć tyłek na szlak.
Poranek przywitał Nas zamarzniętymi
szybami w samochodzie, cóż taki mamy klimat.
Na ten dzień wybraliśmy trasę wokół
Tarnicy. Start z miejscowości Wołosate w kierunku Przełęczy Bukowskiej, później
na Rozsypaniec, Halicz, przejście pod Kopą Bukowską, Przełęcz Goprowców,
Tarnicę i zejście do miejscowości Wołosate.
Żeby zaoszczędzić trochę czasu
postanowiliśmy na początek szlaku podjechać autem, co i po całym dniu wędrówki
również okaże się zbawienne, zwłaszcza że odcinek po asfalcie do Ustrzyk
Górnych z Wołosatego zaliczyliśmy rok temu.
Tego dnia pogoda miała być bardziej
łaskawa niż dzień wcześniej, czego obraz uzyskaliśmy już po wyjściu z auta. Tak
mnie zauroczył ten widok, że przy kupnie biletów wstępu do Bieszczadzkiego
Parku Narodowego zapomniałem wbić sobie pieczątkę do książeczki. Po dobrych
kilkuset metrach jednak przypomniałem sobie o tym i trzeba było się wracać –
jak to Pani powiedziała „dobrze, że nie z połowy szlaku”. Po wbiciu pieczątki trzeba
było nadrobić stracony czas, dobrze że było chłodno to szybko się nie zgrzałem.
Trasa w tym kierunku przebiega
łagodnie i jeśli miałbym jeszcze raz tędy iść to wybrałbym odwrotną
konfiguracje. Zejście po schodach z Tarnicy jest bardziej męczące niż wchodzenie.
Sporą część trasy pokonujemy w
scenerii jak z parku, zwłaszcza że asfalt ciągnie się dość długi kawałek a
utwardzona droga jest aż do samej przełęczy Bukowskiej.
Przed ową Przełęczą znajduje się
miejsce westchnień każdego turysty gdzie w ciszy i spokoju oraz pod zamknięciem
można zrzucić z siebie co nieco nadbagażu.
Na Przełęczy Bukowskiej szlak skręca
w lewo, ale idąc prosto dochodzimy do granicy Państwa ale i fajnego punktu
widokowego. Aczkolwiek ten sam widok można ujrzeć idąc dalej w stronę Halicza
wystarczy się odwrócić.
Przełęcz Bukowska oprócz terenowego
toj-toja, oferuje również deszczochron gdzie można przysiąść i nabrać sił.
Po długim odcinku spokojnego
podejścia pośród drzew zaczynamy się „wspinać” najpierw na Rozsypaniec, którego
tabliczki chyba nie ma, a później na Halicz. Nabieranie wysokości odsłania nam
wspaniałe widoki na górki te Polskie i te Ukraińskie. Niestety trzeba się też
oglądać za siebie bo w tyle również pokazują się urokliwe pejzaże górek i
pagórków.
Idąc połoniną w stronę Halicza mocne
podmuchy wiatru dają się we znaki, ale dla takich widoków warto by wiatr nas
przeleciał.
Na szczycie Halicza wspaniałe widoki
Bieszczad również tych Ukraińskich, ale jest i Tarnica a w oddali jedzie pociąg
jak się później okazało po stronie Ukraińskiej tuż przy granicy biegnie linia
kolejowa. Z drugiej strony na horyzoncie między górkami odsłaniają się kręcące
wiatraki (możliwe, że z okolic Przemyśla).
Po krótkim postoju na zdjęcia i małe
papu idziemy dalej. Chowając się na zbocze Połoniny wiatr nie jest już taki
uciążliwy i można w spokoju podziwiać widoki Halicza, którego zostawiamy w tyle
coraz dalej i dalej.
Dochodząc do Przełęczy Goprowców kusi by iść w drugą
stronę na Krzemień i Bukowe Berdo, jednak góry nie uciekną a na kwaterę czas
wracać. Przed Nami ostre i męczące podejście na Przełęcz pod Tarnicą.
Robiąc trasę wkoło Tarnicy nie można nie
wejść i na Królową Bieszczad Polskich, jak i na szczyt zaliczany do Korony Gór
Polski.
Z uwagi na wiatr na szczycie Tarnicy zrobiliśmy
parę zdjęć uzupełnili płyny i węglowodany i można było ruszać w dół.
Zejście z Tarnicy, wyłożone niby
schodami jest dość ostre i daje w kość zwłaszcza kolanom a mi tego dnia również
i stopy. Z powodu zawiązania butów wysoko ponad kostkę, po powrocie na kwaterę
okazało się, że podbicie stopy mi spuchło, dobrze że mieliśmy maść na takie
sprawy.
Tracąc na wysokości zaczęliśmy
wchodzić w las, który nie wyglądał tak magicznie jak rok temu ale zieleń też ma
swój urok.
Dobrze, że mieliśmy samochód w
Wołosatem, bo nogi mogłyby nie dać rady jeszcze kilka km po tym asfalcie. W
dodatku pakując się do auta podszedł turysta, nieśmiało pytając czy mógłby z
kolegami z nami się zabrać. Po krótkim namyśle stwierdziliśmy, że tylko jak
zniosą te ciasne pomieszczenie w Yaris’ce to zapraszamy. Dowieźliśmy ich tylko
do Ustrzyk Górnych za co okazali swoją wdzięczność w postaci papierowego środka
płatniczego.
Tak wyczerpujący dzień trzeba było
zakończyć obfitym posiłkiem regeneracyjnym z dużą ilością kalorii. I tak na
kwaterze Właścicielka przygotowała Nam pyszną zupę ogórkową a na drugie, danie
regionalne o nazwie Knysze. Nadzienie podobne do tego w pierogach ruskich a
schowane było w cieście, które przypominało to z pączków czy oponek. Jakby już
kalorii było Nam mało to następnie udaliśmy się do Restauracji? Pod Caryńską na
ciastko (szarlotka), lody i dla mnie gorąca czekolada z bitą śmietaną.
Po takiej uczcie pozostało tylko iść
pod prysznic i do spania.
Niestety dzień ostatni więc trzeba
było się spakować i opuścić kwaterę. Z tej racji wyjście na szlak było niezbyt
wczesne, zwłaszcza że postanowiliśmy podjechać samochodem na Przełęcz
Wyżniańską i zostawić tam samochód na parkingu. Bo może to kogoś zdziwi ale tuż
przed wjazdem na parking gdzie były postawione znaki zakazu zatrzymywania i
postoju zatrzymał się samochód i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że
rejestracja wskazywała na podtarnowską miejscowość KTA.
Na parkingu opłaciwszy wszystkie
opłaty, potwierdziłem swoją wizytę kolejną pieczątką oraz spytałem Pana w budce
jaka dziś pogoda będzie, Pan z kiepską miną nie wróżył zbytnich rewelacji. No
cóż mógł chociaż skłamać i dać Nam nadzieję na odrobine słońca, grunt, że nie
padało.
Plan na ten dzień obejmował
odwiedzenie Bacówki pod Małą Rawką (kolejna pieczątka), Małej Rawki, Wielkiej
Rawki i Krzemieńca, gdzie znajduje się trójstyk granic Polski, Słowacji i
Ukrainy.
Udając się w kierunku Bacówki Pod
Małą Rawką nie sądziliśmy, że dojście tam zajmie Nam tak mało czasu i nie
będzie zbyt męczące. Mimo wszystko wstąpiliśmy zjeść szybkie 2 śniadanie. W
Bacówce jak zawsze z rana leniwe wstawanie i wszechobecna krzątanina nocujących
tam turystów i kota (to chyba maskotka w niejednym schronisku).
Po wyjściu z Bacówki udaliśmy się
zgodnie ze szlakiem na Małą Rawkę, pokonując dość ostre podejścia w bukowym
lesie.
Wychodząc coraz wyżej, drzewa ustępują miejsca jarzębinom, które
straciły już wszystkie liście a zostały tylko same owoce.
Idąc tunelem pośród
jarzębin z tyłu odkrywa się widok na Połoninę Caryńską. A przed Nami powoli
wyłania się słupek z tabliczką, że oto jesteśmy na Małej Rawce
1267 m. n.p.m.
Z racji, że szczyt jest na
odsłoniętej połoninie, wiatr skutecznie nas zniechęcił do dłuższego przebywania
na tym szczycie więc poszliśmy dalej. Na szczęście po chwili szlak znowu chowa
się do lasu i można trochę odpocząć od męczącego wiatru.
Podejście na Wielką Rawkę znajduje się
na jednej ze ścian połoniny, na której tak nie wiało ale już na grzbiecie wiatr
znowu dał o sobie znać. Najpierw mijamy monument znajdujący się na szczycie,
dopiero kawałek dalej na rozejściu szlaków znajduje się tabliczka o szczycie
Wielkiej Rawki
1304 m.
n.p.m.
Kolejny etap zaliczony więc idziemy
dalej w kierunku Krzemieńca. W tym celu musimy zejść do dolinki i iść wzdłuż
granicy Polsko-Ukraińskiej by następnie wspiąć się na szczyt Krzemieńca
1221 m. n.p.m.
Sam trójstyk położony jest pośrodku
lasu, więc można tam usiąść i zregenerować siły, coś zjeść i napić się ciepłej
herbaty z sokiem malinowym.
Po pamiątkowych zdjęciach z 3 państw
można wracać tą samą trasą.
Idąc połoniną z Wielkiej Rawki w dole
widać jakby nadchodziła deszczowa chmura, z której tam już pada – na szczęście
nas nie dopadła.
Schodząc mijamy jeszcze wielu
turystów, którzy zmierzają w kierunku Rawek więc pozostaje im dodać otuchy i
sił serdecznym „Cześć”.
Zbliżając się do parkingu na niebie
pokazuje się okno pogodowe, które oświetla wybrane rejony Bieszczad.
Po dotarciu do samochodu trzeba się
przygotować do dalszej podróży tym razem samochodem.
W drodze powrotnej postanawiamy
zatrzymać się na obiad w Cisnej. Nasze kroki kierujemy do Łemkowskiej Karczmy
tuż obok Siekierezady do której również żeśmy zaglądnęli.
Dalsza trasa przebiegała przez
Komańczę, Duklę gdzie skręciliśmy na Gorlice a później przez Staszkówkę,
Ciężkowice do Tarnowa.
Podczas tego wypadu w Bieszczady
udało się zobaczyć sporo nowych rejonów, odkryć malownicze, pełne magii i
piękna zakątki Bieszczad. I mimo, że nie udało się Nam spotkać Złotej Jesieni
na szlakach jak w zeszłym roku, wyjazd można zaliczyć do udanych, i z pewnością
jeszcze nie raz tam zaglądniemy.
Mam nadzieję, że choć parę osób
wytrwało do końca tej relacji. Niestety mimo tylko 3 dni na szlaku jest mnóstwo
spraw, którymi chciałbym się z Wami podzielić.
Jeśli macie uwagi, piszcie śmiało w
komentarzach.
Pozdrawiam