środa, 5 września 2018

Tatry Zachodnie sierpień 2018.



W założeniu pisanie tego bloga miało zacząć się od jednej z pierwszych wycieczek górskich ale łatwiej będzie chyba zacząć od tej ostatniej, z której wrażenia i emocje jeszcze nie opadły a wspomnienia są ciągle świeże, choć od powrotu do napisania posta minęło sporo czasu.
Wyjazd planowany właściwie na ostatnią chwilę, głównie za sprawą prognoz pogody, które z dnia na dzień były coraz lepsze a jak wiadomo w górach zawsze chłodniej więc też pasowało uciec od tego małomiasteczkowego skwaru 😊. Wszystko dzięki temu, że jak rzadko kiedy miałem 4 dni wolnego od pracy.
Była niedziela (5.08.2018), o 7:00 zakończyłem nocną zmianę i w głowie włączył się tryb wolnego. Jak to po nocnych zmianach organizm domagał się odespania więc nie mogłem mu odmówić jednak tylko 2 godzinki później pakowanie i wyjazd pociągiem o 13:08 do Krakowa.

W Krakowie chwilę wolnego czasu poświęciłem na obiad w MC – wziąłem na wynos 😊, niestety przed wejściem do autobusu trzeba było to zjeść bo w środku jest zakaz – w sumie to dobrze bo jakby tak każdy chciał coś jeść podczas jazdy to z MC to od króla Burgerów a ktoś może wiejską wyciągnie – oj mieszanka wybuchowa 😊.
Samo dotarcie do Zakopanego to już jakaś przygoda. Duży plus, że można trochę odespać pod warunkiem, że przedszkole nie siedzi za Tobą.
Tego dnia deszczowy front powoli opuszczał Polskę ale dojeżdżając do Zakopanego ciągle padało. Na szczęście na zachodzie już było widać przebłyski słońca i niebieskiego nieba.
Już po chwili czekania jechałem busem do Doliny Chochołowskiej. Z racji, że było już po 17 to mało kto jechał w tamtym kierunku więc busa miałem całego dla siebie 😊 – czułem się jak VIP w rozlatującej się limuzynie 😊. Tego dnia szczęście mi dopisywało bo przy wejściu do Doliny nie musiałem płacić daniny za wejście. Pan stwierdził, że zamknął już dzień na kasie i mogę iść 😊.
Dzwoniąc do Schroniska na Polanie Chochołowskiej powiedziałem, że będę przed 20. Wchodząc do Doliny ok. 18 miałem jeszcze 2:20h wg szlaku do przejścia. Jakie było moje zdziwienie gdy witając się przy recepcji spytałem czy zdążyłem, Pani odpowiedziała, że spokojnie dopiero 19:20 😊.
Po okazaniu dokumentów w tym legitymacji krwiodawcy (zniżka 10%) zameldowałem się w pokoju 8 osobowym (31,5PLN/noc). Jak na środek wakacji ludzi niewiele, w pokoju 2 łóżka puste. Zapewne reszta okupuje Giewont, Kasprowy, Rysy i Morskie Oko albo podhalańskie termy i oczywiście „dolinę” Krupówki.
Jak to przeważnie w Schronisku rozmowy trwają do późnych godzin wieczornych/nocnych. Najpierw na jadalni przy piwku czy innych górskich specjałach a po 20 gdy zamykana jest jadalnia rozmowy przenoszą się do pokoi lub holu w sąsiedztwie jadalni. Jednak tym razem gdy zszedłem z mapą i książką na dół zastałem dziwną ciszę, w głowie zabrzmiały słowa „gdzie się podziały…” po chwili pojawił się Pan, z którym można było trochę porozmawiać o górach.
Gdy wróciłem do pokoju ok 21 prawie cały pokój już spał, pomyślałem że z rana będą wstawać skoro świt czyli o 5 😊 więc ja też nastawiłem budzik na 5. Jakie było moje zdziwienie rano gdy o 5 nikt nie myślał o wstawaniu toteż solidarnie włączyłem tryb drzemki i wstałem dopiero o 5:30 😊.
Po przygotowaniu ekwipunku do wyjścia, śniadania i porannej toalecie o 6:30 byłem już przed wejściem do Schroniska – wychodząc z pokoju ciągle wszyscy byli w łóżkach 😊.
Plan na ten dzień (6.08.2018) był bardzo ciekawy ale i wymagający bo na samo słowo Rohacze pojawia się dreszczyk 😊a cała trasa miała wynieś 19,1 km i zająć 11:40h, 37 pkt GOT wg mapa-turystyczna.pl.


Samotne wędrówki mają to do siebie, że nie ma osoby, która by nadawała lub hamowała tempo ale też nie ma do kogo gęby otworzyć dlatego krótkie „CZEŚĆ” na szlaku jest czasem jedynym słowem przez cały dzień. Tego dnia jednak powitania były w różnych językach a najwięcej w Słowackim „AHOJ”.
Widok budzącej się natury dookoła wynagradza wczesną pobudkę i poranne wyjście na szlak. Mała ilość turystów, cisza spokój, że nawet świstaki wyszły trochę pobiegać. Widząc to w drodze na Wołowiec przystanąłem chwilę i próbując zrobić zdjęcie podziwiałem śmiesznie poruszające się 2 świstaki. Chwilę później granią w kierunku Rakonia wędrowało stado kozic, których widok na tle niebieskiego nieba znowu zmusił mnie do postoju.

Dochodząc do rozejścia pod Wołowcem od tyłu zaczęła mnie „atakować” zimna chmura, płynąca po stoku i wybijająca się coraz wyżej.

Chwila oddechu na rozejściu i ostro w górę na Wołowiec, dobrze że było chłodno to wiele się nie napociłem, żeby dojść na szczyt. Jednak na szczycie w chwili bezruchu poczułem przeszywające zimno więc po krótkim postoju ruszyłem dalej w stronę Rohaczy.

Dochodząc do Jamnickiej przełęczy spotkałem grupkę turystów, którzy jednak poszli w stronę Jamnickich jezior więc dalej sam pokonywałem wzniesienia. Choć tak naprawdę nie byłem sam po drodze kolejne stado kozic, a 2szt. nade mną uciekały coraz wyżej jakby chciały mi wskazać drogę.

Na samej grani Rohaczy znajduje się kilka łańcuchów ale porównywanie tej trasy do Orlej Perci jest sporo przesadzone bardziej podobne to jest do przejścia na Świnicę od Zawratu.




Idąc po szlaku niestety nie zauważyłem kiedy to znalazłem się po drugiej stronie Ostrego Rohacza a wszystko przez brak choćby tabliczki z opisem szczytu.

Dochodząc do rozejścia pod Płaczliwym Rohaczem ciężko było się zorientować w którą stronę trzeba iść 😊

Po dotarciu na szczyt Płaczliwego była chwila na odpoczynek i kilka zdjęć, warto było chwilę się zatrzymać i zobaczyć co jest dookoła.

Po chwili relaksu na szczycie ruszyłem w dół w kierunku Smutnej przełęczy.
Podczas zejścia kilka razy musiałem korygować trasę jednak jak się później okazało nie tylko ja.
Po dojściu do Smutnej przełęczy nie było wcale tak smutno bo już z daleka było słychać śmiech pewnej Słowaczki, dobrze że śniegu w górach nie było bo mogłaby zejść niejedna lawina.

Po chwili spędzonej w towarzystwie ludzi poszedłem samotnie w dół do Smutnej doliny. Niestety widok z doliny był smutny bo chmury zasłoniły najwyższe wierzchołki i pozostało tylko iść przed siebie do Tatliakovej Chaty.





Tatliakova Chata to coś jak u Nas Schronisko nad Morskim Okiem. Pod samą Chatę można podejść po drodze asfaltowej a później iść oglądać Rohackie Jeziora.
Przede mną jeszcze kawałek drogi do miejsca noclegowego w Schronisku na Polanie Chochołowskiej. Po krótkim odpoczynku i regeneracji sił przed dość długim podejściem ruszyłem w kierunku przełęczy Zabrat (0:45h) a później na Rakoń (dodatkowe 0:30h).



Po dotarciu na Rakoń chmury odsłoniły całą moją trasę którą w ten dzień pokonałem.

Zgodnie z założonym planem czasowym miałem lekką nadwyżkę, którą postanowiłem przeznaczyć na dłuższe podziwianie górskich szczytów jak i na kilka samoróbek 😊



 
Wszystko co piękne kiedyś przemija tak i pogoda zaczęła się zmieniać i dała znak do dalszej wędrówki tym razem w kierunku Grzesia, bo cóż to za wizyta w Chochołowskiej bez odwiedzin na Grzesiu 😊.

Po długim dniu na szlaku schodząc do schroniska już obmyślałem co dobrego będę jadł by zregenerować spalone kalorie ale i zrobić jakieś zapasy na następny dzień, który zapowiadał się równie intensywnie.
Kolejny dzień  ( 07.08.2018 )rozpocząłem wczesną pobudką 5:10 żeby się spakować i ogarnąć by o 6:30 wyjść ze schroniska z całym swoim majdanem, który częściowo dzień wcześniej zostawiłem w pokoju. Podczas mojego pakowania okazało się że Pani Grażyna (na oko 60 lat 😊), która nocowała w tym samym pokoju również wybiera się w stronę Trzydniowiańskiego lecz wyruszyła na szlak wcześniej ode mnie więc liczyłem, że gdzieś dogonię Panią Grażynę 😊 .


Z uwagi na brak oficjalnego szlaku z Bystrej na Błyszcz wytyczyłem taką trasę.
Na pożegnanie jeszcze zdjęcie przed schroniskiem i w drogę kierunek Trzydniowiański Wierch przez Polanę Trzydniówka.

Wybrałem trasę, którą w kwietniu pokonywałem w śniegu po kolana i we mgle, jednak tym razem udało się iść cały czas wytyczonym szlakiem bez zbędnego błądzenia jak to było w zimowych warunkach.

Nieznana część szlaku okazała się dość kręta i wymagająca.


Dobrze, że wyruszyłem wcześniej to miałem dodatkowe chłodzenie w postaci rześkiego porannego powietrza.
Idąc pomiędzy drzewami czułem nabieranie wysokości i czekałem tylko na moment kiedy wyjdę na otwartą przestrzeń i wśród kosodrzewiny zacznę grzbietem zbliżać się do pierwszego punktu kontrolnego, na którym będę mógł porównać czas przejścia z czasem „szlakowym”. Zaraz po wyjściu z kosodrzewiny spotkałem Pana Artura, z którym to poszedłem dalej w stronę szczytu.
Na szczycie Trzydniowiańskiego Wierchu chwila odpoczynku pamiątkowe zdjęcia i dalej w drogę na Kończysty Wierch.


Widoki o poranku rewelacyjne, gra światła i cieni dodawały uroku górom.
Po dotarciu na Kończysty Wierch spostrzegłem Panią Grażynę, szczerze mówiąc myślałem, że ją wcześniej dogonię 😊. Kolejna przerwa na regeneracje i zdjęcia, bo przede mną jeszcze wyższy wierzchołek tym razem jeszcze nie odwiedzony przeze mnie Starorobociański Wierch. Kolejny 2 tysięcznik do kolekcji. Z daleka wygląda imponująco i potężnie podobnie jak widok Jarząbczego Wierchu idąc od Wołowca.


Jednak nie taki diabeł straszny 😊. Będąc na szczycie można podziwiać wspaniałe widoki z każdej strony. Na szczycie znalazłem również chwilę na zdjęcie promocyjne książki, którą w górach czyta się najlepiej.



Pogoda wymarzona, widoki cudowne aż by się chciało przysiąść na dłużej i delektować się tym krajobrazem. Jednak kolejne szczyty czekają a i czas w miejscu nie stoi więc razem z Panią Grażyną i Panem Arturem zaczęliśmy schodzić w kierunku przełęczy Siwy Zwornik. W związku, że miałem na sobie robocze buty, w których dosłownie można latać po kamieniach dość szybko pokonałem zejście ze Starorobociańskiego Wierchu zostawiając towarzystwo z tyłu. Jednak na dole poczekałem z uwagi, że Pan Artur odbijał w stronę Siwej przełęczy a zapomniałem się pożegnać. Korzystając z wolnej chwili postanowiłem się nasmarować kremem do opalania bo zacząłem czuć, że coraz bardziej słońce szczypie po łydkach. Do Bystrej Przełęczy doszedłem w towarzystwie Pani Grażyny, gdzie po chwili oddechu ruszyłem ostro w górę po stoku. Z daleka szlak wygląda jakby przebiegał wąską ścieżką tuż nad przepaścią jednak z bliska nie jest aż tak źle. Po chwili wysiłku jestem na szczycie a po paru minutach dotarła i Pani Grażyna. Na szczycie sporo ludzi zarówno Polaków jak i Słowaków. Tradycyjne zdjęcie z flagą przykuło uwagę innych turystów i użyczając flagi również robili sobie zdjęcia na szczycie z biało-czerwoną.

Po chwili postoju na szczycie zaczęło się robić chłodno więc postanowiłem ubrać dłuższy rękach a co za tym idzie trzeba było się rozebrać i wtedy przypomniały mi się zdjęcia kobiet topless w górach więc skoro jest równouprawnienie to czemu miałbym być gorszy.

Po chwili na Bystrej przeszedłem grzbietem na Błyszcz gdzie pożegnałem się z Pania Grażyną i żwawo zacząłem schodzić w dół bo przede mną jeszcze Ornaki i zejście do Doliny Kościeliskiej przez Iwanicką Przełęcz.

Schodząc coraz niżej dało się zauważyć coraz więcej mniej wytrawnych turystów jednak i im nie brakowało pogody ducha i zaangażowania na szlaku.
Kierując się na grzbiet Ornaków wyższe szczyty pozostawały z tyłu a mi pozostało jedynie z tęsknotą zerkać czasami za plecy żeby zobaczyć którędy dzisiaj szedłem.



Po przejściu grani Ornaków trzeba było zacząć obniżać wysokość z widokiem na Kominiarski Wierch (1829 m n.p.m.). Kolejnym punktem kontrolnym była Iwanicka Przełęcz (1459 m n.p.m.) z której poszedłem w stronę Schroniska na Hali Ornak.

Schodząc coraz niżej zacząłem słyszeć głosy, które nie pasują na górskim szlaku, bardziej przypominały te z przedszkola lub osiedlowego podwórka gdzie Grażyna woła swego Janusza na obiad. Niestety plaga 500+ dotarła i w góry.
Dochodząc do Schroniska na Hali Ornak przywitały mnie tłumy turystów oblegających teren dookoła. A za plecami wspaniały widok na Błyszcz i Bystrą gdzie jeszcze parę godzin wcześniej byłem.

Na szczęście w środku nie było tak strasznie i nawet korciło mnie żeby wziąć szybki prysznic po całym dniu na szlaku ale czas gonił więc szybki posiłek regeneracja i ekspresowo do wylotu Doliny Kościeliskiej. Normalnie ta trasa (wg szlaku) zajmuje ok. 1,5h mi potrzeba było dokładnie 1h wliczając slalom między Grażynami, Januszami i stadami wolno pasających się Dżesik i Brajanków.

Podczas tego wyjazdu byłem na 7 szczytach, które mają ponad 2000 m n.p.m.
Pogoda dopisała i jak się okazało można w szczycie sezonu iść w góry i nie męczyć się tłumami na szlakach i naładować energię potrzebną na czas do następnego wyjazdu w góry, który górskim miłośnikom jest potrzebny jak woda do życia.
Dziękuję wszystkim za wytrwałość przy czytaniu relacji z mojego górskiego wypadu a zarazem mojego pierwszego posta na tym blogu.
Jak to mówią jak się podobało łapka w górę albo lajk ?
Pozdrawiam !!!




1 komentarz:

  1. też wędrowałam tymi szlakami tylko w lipcu ;-)
    ciekawy pomysł z tym twoim blogiem :-) An.. EŁ

    OdpowiedzUsuń

  „Berbeka życie w cieniu Broad Peaku” Pierwsza recenzja po dłuższej przerwie przypadła na książkę o jednym z najwybitniejszych himalais...